Przyznaję, że to chodzi za mną dosyć często. Uparcie, wręcz upierdliwie drepcze za mną krok w krok. Ja do salonu - to do salonu. Ja do łazienki - to do łazienki. Ja do kuchni - to i ono też. A w kuchni jest najgorzej, bo tam potrafi mnie przyprzeć do ściany, zabarykadować mi drogę i przejąc kontrolę nad moim ciałem. Wtedy to kieruje moje ręce w te wszystkie miejsca, w których pochowane ma swoje tajne oddziały... A to w szufladzie ( uzbrojone ptasie mleczko), a to w słoiku ( cała banda ciasteczek i czekoladek), w najlepszym wypadku na paterę z owocami. Słodkie cholerstwo chodziło za mną i wczoraj. Przyparło atak i nie dawało za wygraną. I jeszcze podjudzało, że jak Tomek wróci do domu, to będzie mu tak miło, jak zastanie takie nowe ciasteczko. Wierciło dziurę w brzuchu, łaskotało w podniebienie. No to upiekłam. Mini -serniczki limonkowe (z ricotty).
p.s. To to nic innego jak nieodparta ochota na coś słodkiego. Można spróbować to zrzucić z balkonu, ale nie zawsze się da :)